do strony glownej Nowosci

wprowadzenie nowosci artykuly linkoteka ulubione

Polski Serwis Ewolucyjny

Polski
Serwis
Ewolucyjny



english info


Muzeum Ewolucji

Muzeum
Ewolucji
Instytutu Paleobiologii PAN


 
 
Darwiniana
Zapomniany twórca teorii Darwina? Blyth czy mit?

Blyth

Edward Blyth (1810-1873) był zamiłowanym przyrodnikiem i ornitologiem. W 1841 roku objął posadę kustosza w kalkuckim Muzeum Królewskiego Twoarzystwa Azjatyckiego w Bengalu. Z Indii korespondował z Darwinem, który cytuje kilka dostarczonych przezeń informacji w swoich dziełach.
W latach 1835--1837 opublikował na łamach "Magazine of Natural History" arykuły "O odmianach zwierząt", "O sezonowych i innych zmianach u ptaków", oraz "O różnicach psychicznych między człowiekiem a innymi zwierzętami". W swych tekstach poruszał m.in. zjawisko naturalnej selekcji, która eliminuje osobniki chore, stare i źle przystosowane, z pożytkiem dla gatunku. Gatunki uważał bowiem tradycyjnie za niezmienne i stworzone przez Boga, choć dopuszczał powstawanie nowych odmian, różnicujących się w sposób lamarkowski.

Stephen Jay Gould w swej ostatniej książce The Structure of Evolutionary Theory, (Harvard University Press Cambridge, Massachusetts 2002), na str. 137 pisze:
"Od czasów Darwina raz po raz zdarzał się następujący przypadek. Jakiś ewolucjonista wertując jakieś przeddarwinowski dzieło przyrodnicze natyka się na opis doboru naturalnego. Aha, powiada wówczas, odkryłem coś ważnego, dowód że Darwin nie był oryginalny. A może wręcz natrafiłem na źródło bezpośredniego i perfidnego plagiatu Darwina! Najbardziej znany przykład takiego zarzutu wysunął wybitny antropolog i pisarz Loren Eiseley, który sądził, że wykrył takie prekursorstwo w pismach Edwarda Blytha. Eiseley poświęcił wiele trudu, by udokumentować, że Darwin czytał (i wykorzystał) prace Blytha, a następnie, popełniając po drodze fundamentalny błąd etymologiczny, oskarżył Darwina o to, że być może zapożyczył centralną koncepcję swej teorii od Blytha. Swoją argumentację opublikował w długim artykule (Eiseley, 1959), rozwiniętym później do rozmiarów książki pt. "Darwin and the Mysterious Mr. X" ("Darwin i tajemniczy pan X" 1979), wydanej pośmiertnie. Tak, Blyth rozważał dobór naturalny, ale Eiseley nie zdawał sobie sprawy - popełniając tym samym typowy a zgubny błąd wspólny dla takich wywodów -- że to samo robili wszyscy dobrzy biolodzy od pokoleń przed Darwinem. Dobór naturalny funkcjonował jako standardowe pojęcie w rozważaniach biologicznych - tyle że w wersji zasadniczo odmiennej od Darwinowskiej --- zazwyczaj przywoływano selekcję naturalną jako element szerszej argumentacji na rzecz stałości stworzenia."

Tyle Gould. Sprawa jest jednak o tyle ciekawa, że "odkrycie" ewolucjonisty Eiseleya podchwycili kreacjoniści i zaczęli je wykorzystywać nie tylko do dezawuowania uczciwości Darwina, ale i jako argument przeciw słuszności jego teorii. To drugie jest wprawdzie zupełnie absurdalne - bo dla trafności jakiegoś modelu teoretycznego wskazanie jego właściwego autora jest zupełnie bez znaczenia (struktura cząsteczki benzenu nie uległa zmianie po tym, jak zarzucono Kekulemu, że sześcioatomowy pierścień węglowy mógł wcale mu się nie przyśnić jako wąż zjadający własny ogon, lecz zostać podpatrzony w mało znanej pracy; por. S. Borman. "19th-Century Chemist Kekule' Charged With Scientific Misconduct". Chemical & Engineering News. August 23, 1993, p. 20) Podobnie zresztą wartość dzieł Szekspira nie zależy od tego, kto był ich faktycznym autorem). Warto jednak przyjrzeć się taktyce kreacjonistów, którzy serio zarzucają Darwinowi plagiat.

Pomińmy tu adwokatów Blytha, którzy przy okazji dają do zrozumienia, że Darwin był opętany przez szatana (np. na podstawie wzmianki w liście ze studenckich czasów, że kiedy zaskoczyła go z bratem "godzina policyjna", po której nie wolno się było włóczyć po mieście, pognali na stancję "niczym diabły wcielone" - zob. przypis 26 do poświęconego Blythowi milenijnego wydania kreacjonistycznego e-zinu "Darwin Papers". Pozostaniemy przy tych, którzy stawiają "świeckie" zarzuty plagiatu. K. Jodkowski w krytyce Dawkinsa powtarza ów zarzut, a następnie (w przypisie 38) przytacza kreacjonistów (Humber, Parker, Pajewski), którzy podtrzymują zarzuty Eiseleya. Paradoksalnie, na obronę Darwina Jodkowski przywołuje czołowego kreacjonistę H. Morrisa, który trafnie zauważył, że Blytha ubiegli o dobre kilkadziesiąt lat choćby Erazm Darwin i Pierre Maupertuis! O "walce o byt" pisali wcześniej Leibniz, Malthus i Lyell. Mimo to, niektórzy kreacjoniści wciąż odgrzewają sprawę Blytha.

Najobszerniejsza (i chętnie cytowany przez kreacjonistów) jest opracowana przez Andrew Bradbury'ego witryna "Darwin - The Truth" (Prawda o Darwinie), gdzie można też znaleźć in extenso teksty Blytha, które posłużyły Eiseleyowi za punkt wyjścia do zarzutu plagiatu (załączniki A-J). Warto do nich sięgnąć, by wyrobić sobie własne zdanie. Sam Blyth utrzymywał z Darwinem korespondencję i nigdy nie rościł sobie publicznie pierwszeństwa do teorii ewolucji, także po jej publikacji przez Darwina. Nic dziwnego - jego teksty z lat 1835-37 broniły stałości gatunków oraz jakościowej odrębności człowieka od świata zwierzęcego, i wyraźnie zaznaczały, że podobieństwa między gatunkami nie uważa za świadectwo ich wspólnego rodowodu! Na czym zatem polega argumentacja Bradbury'ego (zresztą pasożytująca na czarnej robocie nieżyjącego już Eiselya)?

Po pierwsze, stara się zbudować odrażający portret psychologiczny Darwina. Kreśli obraz patologicznego kłamcy i matacza, cynika pozbawionego ludzkich uczuć, człowieka podstępnego i skorego do kradzieży cudzych pomysłów. Dowodem oziębłości emocjonalnej Darwina ma być np. fakt, że kiedy u schyłku życia dyktował wspomnienia (wydane później jako "Autobiografia"), niewiele miejsca poświęcił matce, która umarła, kiedy miał 8 lat - stwierdził, że słabo pamięta ją z wczesnego dzieciństwa, i po prawie siedemdziesięciu latach został mu w pamięci głównie jej obraz na łożu śmierci. Obciążać Darwina ma również fakt, że kiedy umarł mu ojciec, nie czuł się na siłach nieść jego trumnę. Jak wiadomo Darwin po powrocie z tropików cierpiał z przerwami na nawracające ataki choroby, która sprawiała, że mógł pracować zaledwie parę godzin dziennie, zrezygnował z uczestnictwa w posiedzeniach instytucji naukowych, których był członkiem i w ogóle rzadko opuszczał swoją posiadłość. Bradbury zaś zdaje się insynuować, że Darwin był symulantem, któremu nie chciało się pójść na pogrzeb własnego ojca. Całą Część 6 swego opracowania poświęca Bradbury oskarżaniu Darwina o zatajanie źródeł, z których korzystał.
Przytacza fragment ze wstępu do 1. wydania "O powstawaniu gatunków", gdzie autor zastrzega się, że praca jest tylko niedoskonałym wyciągiem z przygotowywanego dzieła, które powinno zawierać cytaty z powołaniem na źródła. Zauważa następnie, że zastrzeżenie to było powtarzane w kolejnych wydaniach, a zatem Darwin jakoby nie spełnił obietnicy. Bradbury podkreśla, że Darwin miał na to dość czasu; następnie obszernie wyjaśnia system fiszek katalogowych, jaki Darwin wprowadził, by móc ogarnąć materiały źródłowe. Innym słowy, Darwin mógł z łatwością podać źródła, ale tego nie zrobił ze złej woli.
Bradbury pomija tu powszechnie znany fakt, że Darwin (co zresztą zaznacza właśnie we wstępie) traktował "O powstawaniu gatunków" jako adresowany do szerokich kręgów popularnonaukowy wyciąg ze swojego opus magnum, nad którym pracował przez większość życia. I to do tego właśnie dzieła, adresowanego do specjalistów, odnosiły się zapowiedzi wyposażenia go w obszerną bibliografię. Książka "Dobór naturalny" pozostała jednak nieukończona; jej tekst wydano dopiero po z górą stu latach od śmierci Darwina (i zawiera obiecaną bibliografię). Innymi słowy, zastrzeżenia Darwina w rodzaju "na poparcie wielu moich stwierdzeń nie mogę się tu powołać na cytaty" nie oznaczają, że autor nie dysponuje w zanadrzu danymi źródłowymi, ani że je ma, ale złośliwie ukrywa, lecz, że ze względów objętościowych książka popularna nie może być obarczana bagażem licznych szczegółowych przypisów źródłowych, których miejsce jest w rozprawie stricte naukowej.

Większość witryny Bradbury'ego poświęcona jest stawianiu osoby Darwina w jak najgorszym świetle - albo uczony wykazuje atrofię wszelkich uczuć (sam Darwin we wspomnieniach przyznawał, że zwłaszcza po pięćdziesiątce stracił wiele ze swej wcześniejszej żywości emocjonalnej), albo, jeśli je okazuje - np. w czułych listach do żony - to znaczy, że jest niedojrzały emocjonalnie. W zasadzie cały wywód jest skonstruowany z logiką "Paragrafu 22".
Zamiłowanie Darwina do polowania i wypychania zwierząt to dowód sadyzmu (jakby najbardziej bogobojni angielscy dżentelmeni z odrazą odmawiali udziału w polowaniach, a przyrodnicy nigdy nie zabijali ani nie preparowali okazów zwierząt). Całą reputację Darwin zdobył przywłaszczając cudzy dorobek - a nikt w niezbyt licznym wówczas kręgu dobrze się znających osobiście angielskich przyrodników jakoś tego nie zauważył i nie zdemaskował. Itp. itd.
Gdybyśmy nawet założyli, że Darwin jako człowiek istotnie zasłużył na odrazę i nienawiść, jaką próbuje w nas zasiać Bradbury, co z merytorycznym zarzutem splagiatowania Blytha? I jak to możliwe, że niezależnie analogiczny mechanizm wymyślił Alfred Russel Wallace na antypodach? Na to drugie pytanie Bradbury ma odpowiedź mieszczącą się w jego spiskowej wizji świata: po pierwsze Darwin zainspirował się pracą Wallace'a z 1855 roku (czemu jednak przeczą znacznie wcześniejsze rękopisy Darwina z zarysem jego teorii), a JEDNOCZEŚNIE Wallace splagiatował niepublikowane materiały Darwina, bo ich zawartość dostarczył mu do Indonezji Lyell, który wykradł je Darwinowi! Czyli Wallace też oczywiście okazał się plagiatorem... Taki tok myślenia więcej mówi o osobowości Bradbury'ego niż o meritum, bo żadne świadectwa ani późniejsze relacje między bohaterami sprawy nie potwierdzają jego pomówień.

Kiedy wreszcie docieramy do ostatniej części "Prawdy o Darwinie", Bradbury robi nagłą woltę i stwierdza, że istotnie, Blyth był kreacjonistą i nie głosił ewolucji gatunków droga doboru naturalnego. Eiseley natomiast, któremu Bradbury zawdzięcza główny materiał oskarżenia, jako ewolucjonista był pogrążony w błędzie. Główny świadek oskarżenia nagle okazuje się głęboko niekompetentny. Dobór nie może wytwarzać nowych gatunków (tu Bradbury przytacza wyświechtane - i obalone - zarzuty dotyczące ewolucji melanizmu przemysłowego oraz garść innych dyżurnych kreacjonistycznych argumentów, np. o tautologiczności doboru naturalnego).
Innymi słowy, w podsumowaniu okazuje się, że Blyth faktycznie głosił coś przeciwnego niż Darwin (co od początku mówili ewolucjoniści, z którymi Bradbury polemizuje), posługując się wspólnymi terminami i metaforami zapożyczonymi od powszechnie znanych autorów, jak Lamarck, Malthus czy Lyell, i nie budując teorii wykraczającej poza styl myślenia innych ówczesnych naturalistów.
Cały "demaskatorski" artykuł okazuje się zatem tylko pretekstem, by poobrzucać błotem Darwina imputując mu różne przywary osobiste. Dla meritum teorii jednak ma to akurat takie znaczenie jak wytykanie rzeczywistych lub urojonych wad charakteru Newtona, Galileusza czy Einsteina (na szczęście dla tych ostatnich, nie budzą aż tak silnych wrogich emocji u tylu gorliwych głosicieli miłowania nieprzyjaciół i niedawania fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu...).

Karol Sabath   


na gore

autorzy:    Katarzyna Adamala     Karol Sabath